Makaroniki, dramat, który w miarę się udał

Tutaj wypiek, które w chaosie nie uda się nigdy.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że #makaroniki robi się trudno i że olaboga. No i ta myśl za mną chodziła i chodziła, aż w końcu padło na dokształcenie się i podjęcie próby. Ja nawet nie lubię za bardzo tych ciastek, no ale był challenge.
Ogólnie są to wyroby strasznie wrażliwe i niewdzięczne. Na każdym kroku można popełnić błąd, przez który wszystko runie:
1. Makaroniki mają dwa podstawowe przepisy, w moim było trzeba użyć termometru i gotować masę cukrową do 118 stopni. Przegapisz, nie wyjdą.
2. Źle wyłożysz na papier, to zrobią się pecherzyki powietrza, a taki pęcherzyk to makaronikowy dramat, bo przy pieczeniu robi się demon z niego.
3. Za krótko upieczesz, to się nie odkleją od silikonu, no i lipa.
4. Za długo, no to będą twarde i zbrązowione.
5. Za dużo wylejesz masy, to się złączą jeden z drugim i będziesz musiał rozkrajać, no dramat no.
Mąki kupiłem dużo, żeby popróbować, i po 2 czy 3 próbie wyszło mi coś co przypomina lekko oryginał.
Oczywiście jak to ja, zamiast pudrowych pasteli kupiłem barwniki w stylu "bardziej zielone nie będzie".
Ważna sprawa - popełniłem mega błąd, jeśli chodzi o nadzienie. Uznając, że skoro mam już najgorsze za sobą, to z każdym kremem makaronik będzie dobry. No ale nie jest. I nawet nie chodzi o smak - po prostu moje kremy były za mokre i o ile były pycha na świeżo, to po dniu wsiąkły w ciastko, które stało się takim mokrym gniotem.
Ogólnie zwykle nie jaram się jak komuś coś wyjdzie w kuchni, ale jak widzę porządnie zrobione makaroniki, to czapki z głów.